Podróż

Idę przez opuszczone miasto. Być może jestem poza czasem. Przeczy temu tylko pomieszanie kolorów z zapachami. Zieleń trawy pachnie soczystą wiosną. A zieleń płotu metalem. Szaro błękitny zapach mokrych chodników miesza się z odgłosem kroków. Wszystko rozgrywa się w czasie, chociaż mogłoby istnieć w jednej chwili. Nie doganiam tego co ma się wydarzyć, po prostu wychodzę z jednego doznania i wchodzę w kolejne. Zapatrzony w niebo czekając na tramwaj czuje jak słońce przesuwa się nieznacznie. Słyszę jak zmienia się konta padania światła na mojej twarz – jakby ktoś napinał, gruby skórzany pas. To też pachnie – naftaliną a zaraz potem babciną szafą. Kiedy przyjeżdża wagon i otwierają się drzwi nie jestem już sam. Zajmuję miejsce po słonecznej stronie z widokiem na mijane domy i mosty. Ale moją uwagę przyciąga twoja dłoń. Starannie ułożyłaś ją w niedbałą pozę na udzie, tuż przy kolanie. Doskonale równa czerwień paznokci gryzie się delikatnie z załamaniami skóry na kosatkach palców. Wszystkie te kolory pachną wodą i blaskiem księżyca w lipcową noc ponad dojrzewającymi polami pszenicy i żyta. Widok twoich dłoni budzi we mnie dziwną odmianę tkliwości. I ta czerwień paznokci. Jakbym wąchał ryż przyprawiony oliwą z ostrą papryką. Wyobrażam sobie jak zakładasz buty. Jak chowasz serwetki do szuflady pod blatem. Jak układasz bukiet ciętych tulipanów w wazonie na stole. W milczeniu zaczynam rozumieć jak bardzo musisz być samotna. Dlatego drugą ręką ciągle ściskasz rączkę walizki. Jakby mogła nagle przepaść w pustce. Jakby to co w niej było mogło wytłumaczyć nie tylko czerwień paznokci i zmęczenie, które masz w oczach, ale także każde załamanie skóry na kostkach i tą małą, białą bliznę między kciukiem a palcem wskazującym. Spróbowałbym zapytać – ale tak mocno trzymasz rączkę walizki, że znów słyszę trzeszczenie skórzanego pasa. Takiego na jakim dziadek ostrzył brzytwę. Zapach zmoczonego kamienia pocieranego stalą. Krem, którym starsza kobieta smaruje dłonie za każdym razem kiedy skończy pracę w kuchni i oszałamiający zapach sadów za polami wuja co zbyt często przysypia na ławce przed domem z tlącym się papierosem wsadzonym w skalną fifkę. Każe nam zbierać niedopałki, żeby nie było bałaganu. Dopalamy je w ukradzionej chyłkiem z jego szuflady starej, pękniętej fifce. Ale kiedy udało nam się wejść na dach domu i zobaczyć wszystko z perspektywy drugiego piętra, obietnica słodyczy jaką dostaliśmy od puchnących czerwienią czereśni zdradziła nas wszystkich. Jednego po drugim. Żeby nie ulec uciekaliśmy coraz wyżej po drzewie. Ta czerwień jest jak twój głos – prawda? Powiedz coś. To czerwień ust. I lakieru na paznokciach. I pękniętej żyłki w kąciku lewego oka. Ale masz za dużo do powiedzenia. Wszystko ginie w elektrycznym świetle ciemności nocy. Ciągniesz swoją walizkę po nierównych płytach przystanku. Drzwi zatrzaskują się z zapachem smaru i odjeżdżasz. A ja zostaje wewnątrz tramwaju i nie wiem dokąd dojadę tym razem. Zamykam oczy, żeby noc wiedziała jak mnie otulić, chroniąc przed wilgotnym powietrzem znad brzegu rzeki.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Scroll Up