w trzech aktach
[akt pierwszy: przesunięcie]
Coś przeszyło mnie.
Bez ostrzeżenia.
Świat,
ten znany,
traci ostrość,
ktoś przekręca pierścień obiektywu
zaburza ostrość widzenia.
Detale stają się plamami.
Pod stopami nie ma już ziemi.
Wszystko zapada się w jedno miejsce
– w pojedynczą komórkę
w drobinę mojego ciała,
mniejszą niż ziarno piasku.
Tam zdarza się milczący
Wielki Wybuch,
akt stworzenia,
o którym nie piszą
w świętych księgach.
Wszechświat,
pączkujący z niego,
rozrasta się szybciej niż światło,
pochłania pustkę,
kolonizuje każdą myśl,
aż wypełnia mnie całego,
od zaciśniętej krtani
po drżące opuszki palców.
I już nie ma powrotu.
Stary porządek
– dom, ulica,
gwiazdy na znanym niebie
– wszystko stało się wspomnieniem.
Mapą terytorium,
które nie istnieje.
Nigdy nie istniało.
[akt drugi: zwielokrotnienie]
W tym jednym wszechświecie
– miliardy innych,
równoległych,
pulsujących,
gęstych…
od znaczeń.
Przemilczeń.
Na każdej z ich ziemskich planet
rodzą się i umierają istoty,
których oddech czuję jak własny.
Tam trwa wszystko,
co znamy,
pomnożone przez wieczność.
Symfonia i krzyk.
Narodziny dziecka i cięcie noża.
Oświecenie w klasztornej celi,
smród rynsztoka.
Jest czułość kochanków,
której jestem świadkiem,
i samotność skazańca,
której jestem zimnym dnem.
Czuję smak ich wina
i smak ich krwi.
Słyszę modlitwę
i szczęk gilotyn.
Wszystkie dzieła sztuki
i wszystkie zbrodnie
dzieją się we mnie
jednocześnie.
Nie ma przeszłości.
Nie ma przyszłości.
Jest tylko wszechogarniające,
wieczne teraz,
w którym splatają się
piękno i okrucieństwo.
Ja jestem sceną
dla wszystkich.
[akt trzeci: powrót]
Jak to możliwe,
że wciąż żyję?
Że moje serce,
mały, zmęczony mięsień,
nie pęka
pod ciśnieniem miliarda słońc?
Że skóra nie rozpada się w proch?
A potem patrzę
na linie rysujące
Twoje ciało.
Kiedy leżysz obok.
Śpisz.
Oddychasz.
I cały ten zgiełk,
cały ten ból
i ekstaza
nieskończonej liczby światów
cichnie.
Skupia się
w jednym, prostym obrazie
– w ruchu Twoich piersi,
kiedy płuca tłoczą tlen.
W cieple Twojego ciała
pod delikatnością
i siłą
moich dłoni.
To ten zachwyt.
To cud.
Co pozwala trwać.
Stawać się.
W spojrzeniach,
westchnieniach,
słowach…
Nie to, że mieszczę w sobie nieskończoność.
Ale to, że cała ta nieskończoność
nie jest w stanie zabronić mi
patrzeć,
jak śpisz.
Jak przez sen
oddychasz.